Krok od domu - Spytkowice



Na początek zaczniemy od wyjaśnienia etykiety: Krok od Domu , (bo etykiety poprzez Małopolskę raczej wyjaśniać nie trzeba). Często podróżując wybieramy miejsca znane (z gazet, przewodników czy telewizji), polecone nam przez innych lub choćby takie, do których wszyscy jeżdżą. Na miejscu okazuje się, że w tych słynnych kurortach jest nie tylko dziesięć razy drożej, ale i cholernie nudno. Byczymy się więc na plaży w Polańczyku  nie mając pojęcia że niecałe 30 km dalej, w mało znanej miejscowości, odbywają się Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką. Albo wracając setny raz tą sama trasą; zwiedziwszy uprzednio raz Zamość, to znów Lublin czy Łańcut; znowu zatrzymujemy się w tym samym zajeździe, gdzie nic się nie zmieniło od lat 80 - tych. Nie zdajemy sobie sprawy, że pięć kilometrów dalej jest Muzeum Strachów na Wróble. Ta zakładka ma przybliżyć właśnie takie miejsca  "obok" - obok słynnych, dużych i zabytkowych miast, czyli właśnie te, leżące przysłowiowy rzut beretem, a mimo to nie odwiedzane. A więc od czasu do czasu zatrzymamy się krok od domu, niekoniecznie od mojego :))





Do takich właśnie miejscowości na pewno należą Spytkowice, które, jak mniemam, nie stanowią same w sobie celu podróży. Położone w Małopolsce przy trasie Kraków - Oświęcim, otoczone są zatorskimi stawami i Starorzeczem Wisły. Mało kto tu dociera, ale sporo turystów tędy przejeżdża kierując się do słynnego Zatorlandu i jego pięciu parków rozrywki. A szkoda, bo jak dla mnie warto wracając od Dinozaurów wysiąść i zwiedzić tutejsze zabytki. Poza samymi Spytkowicami można stąd również wyruszyć aby pozwiedzać atrakcje Doliny Karpia.




Pierwsza historyczna wzmianka o Spytkowicach pochodzi z roku 1229, gdzie pojawiają się w związku ze zwołanym przez Henryka I Brodatego wiecem dzielnicowym. W 1228 roku doszło bowiem do zbrojnego konfliktu pomiędzy Henrykiem, namiestnikiem Władysława Laskonogiego, a Konradem Mazowieckim, pretendującym do tronu senioralnego. Po przegranej mazowszan książę pewny swego dał się namówić na spotkanie z konkurentem i gorzko tego pożałował, został bowiem przez Konrada podstępnie napadnięty podczas mszy świętej, ranny i pojmany, a następnie uwięziony w Płocku. Dopiero po interwencji  żony Henryka - Jadwigi, książęta pogodzili się i Henryk, w zamian za rezygnacje z dzielnicy senioralnej i Krakowa, został wypuszczony.
Od roku 1315 aż do roku 1513 Spytkowice stanowią część Księstwa Oświęcimsko - Zatorskiego, które pomimo, że leży w granicach Państwa Polskiego jest do Polski i polskich możnowładców wrogo nastawione. Na początku XVI wieku Spytkowice przechodzą w ręce Myszkowskich. Pod koniec wieku XVI wieś przejmują Lubomirscy, w wieku XVII są własnością rodziny Opalińskich, w XVIII Sieniawskich, a od wieku XIX aż do końca II Wojny Światowej należą do Potockich. Warte obejrzenia są kościół i zamek.



Kościół św. Katarzyny


Z rejestru dokumentów wiadomo, że kościół istniał już w latach 1325 - 1327, z tego bowiem okresu pochodzi zapis informacyjny o odprowadzaniu ze Spytkowickiej parafii do Awinionu tak zwanego świętopietrza (kościelnego podatku z krajów chrześcijańskich na rzecz papiestwa). Ponoć już w 1322 roku istniała w Spytkowicach wcześniejsza, drewniana świątynia. W roku 1622 Marcin Szyszkowski wykupuje Spytkowice z rąk starosty sądeckiego Stanisława Lubomirskiego i od tej pory stają się własnością rodziny Szyszkowskich. W roku 1631 ziemie te nalezą do biskupa warmińskiego Mikołaja Szyszkowskiego, który rozpoczyna budowę barokowego kościoła. Budowę dokończył w roku 1643 podskarbi koronny Łukasz Opaliński (redaktor pierwszej polskiej gazety "Merkuriusz Polski").




Spytkowice








Kościół posiada halową nawę oraz półokrągłe prezbiterium. Wejście opatrzone jest kruchtą i okazałą wieżą w zachodnim narożniku. Z boku nawy głównej dostawione są przybudówki: zakrystia i skarbczyk po lewej i kaplica różańcowa po prawej. Pomiędzy wieżą a kruchtą znajdują się kręcone schody prowadzące na chór. W ołtarzu głównym jest obraz Matki Bożej Spytkowickiej. Od 1962 roku parafią i kościołem opiekują się siostry ze Zgromadzenia SS Sercanek. 











Zamek w Spytkowicach


Gotycko - Renesansowy zamek oraz przyległy do niego park wraz z budynkami gościńca powstał w I połowie XVI wieku z fundacji kasztelana sądeckiego Wawrzyńca Myszkowskiego, tego samego który we wrześniu roku 1513 jak podają kroniki   " ... ukatrupił był księcia Johana (Janusza) Zatorskiego za to iż z przyzwolenia jego (księcia) spuszczono wodę ze spytkowickich stawów ....  " co dla księcia Janusza jak czytamy skończyło się tragicznie. Narażony na straty finansowe Myszkowski nie darował winowajcy, a że książę nie pozostawił po sobie legalnych !!!! potomków na nim skończyła się linia książąt zatorskich. Zamek wybudowano na planie kwadratu, z dziedzińcem i skrzydłami które go otaczają. W narożnikach usytuowane zostały zaś baszty mieszkalno - obronne. Barokowy charakter zamek zaczął zyskiwać po roku 1630 za czasów Opalińskich. 



Spytkowice






Przebudowę dokończył Łukasz Opaliński w drugiej połowie XVII wieku. Od XVIII w. właściciele zmieniali się często, ale nie zamieszkiwali zamku. Od połowy XIX w. Spytkowice należały do Potockich; ówczesny dzierżawca, Michał Naimski, doprowadził do rozkwitu spytkowickie stawy. Zniszczony podczas II Wojny Światowej zamek, wraz z majątkiem przynależnym rodzinie przekazali Potoccy w 1945 roku na rzecz Skarbu Państwa. Po remoncie i rozbudowie w latach 90 - tych zamek został przekazany Zarządowi Archiwów Państwowych. Od 2000 roku mieści się tu  Ekspozytura Archiwum w Krakowie. Na terenie otaczającego zamek parku zachowała się zabudowa dawnego folwarku oraz XVIII - wiecznej gorzelni.






Ze względu na znajdujące się w budynku archiwum samego zamku zwiedzić na co dzień nie można, można jednak w dni powszednie wejść na teren parku. Do środka zaś w dni otwarte: podczas święta gminy, Święta Karpia oraz w maju podczas Małopolskich Dni Dziedzictwa Kulturowego i w październiku w czasie Dni Otwartych Drzwi Muzeów. Przez Spytkowice przechodzą szlaki na Wadowice i Oświęcim. Przy wjeździe do Spytkowic od strony Zatora stoi figurka św. Jana Nepomucena. Święty ma opiekować się potopcami i ludźmi, którzy ucierpieli w powodziach. Położone pomiędzy stawami a dorzeczem Wisły Spytkowice narażone były na powodzie często, toteż ustawienie figurki świętego w tym miejscu jest jak najbardziej uzasadnione. Mimo zagrożeń jakie niesie ze sobą woda, dzięki usytuowaniu Spytkowice są bardzo malowniczo położone i stanowią wraz z okolicą atrakcję turystyczną.





Czytaj dalej

- Masz nóżki ? To zapierniczaj !!!



Tak moi drodzy. Takie hasło usłyszała młoda harcerka od starszego druha. Ale po kolei. Dawne to były czasy, wszystko było wtedy inne, harcerstwo też było inne. Spało się w namiotach (a nie w jakimś tam hotelu); miało się dyżury w kuchni gdzie sami sobie gotowaliśmy (a nie kucharki); jadło się z wojskowych menażek a nie z talerzy, a za pierwszą potrzebą chodziło się do latryny (czyli do leśnego polowego kibelka składającego się z pni drzew, sznurka i wykopanego dołu).




Jechało się w województwo lubuskie PKP całą noc. Oczywiście w doborowym towarzystwie o spaniu nie było mowy! Rano na stacji witała nas druhowa starszyzna.
-  Zbiórka! Baczność! Kolejno! Odlicz!
I takie tam, kto był ten wie. Umęczeni po całej nocy stoimy i czekamy, słuchamy co będzie dalej. Podjeżdża terenowe autko typu  Łazik  ( Polski Fiat 508 ). "Takie małe autko, jak my się wszyscy pomieścimy?" przeszło nam przez myśl.
- Plecaki na pakę! - zabrzmiała komenda.
No dobra i co dalej?  Ewidentnie było widać, że auto zamierza odjechać. Wróci po nas czy nie? Zanim jakikolwiek głos wydobyliśmy, jedna z naszych koleżanek, najodważniejsza w towarzystwie, nieśmiało zapytała:
- No a co z nami?
Druh kwatermistrz otworzył szybę łazika za pomocą korbki i odpowiedział:
- Masz nóżki?
- Mam
- To zapierniczaj na piechotę! To jest obóz a nie wczasy z mamusią !!!
No i wszystko jasne. Co tam pięć kilometrów przez las dla dziesięciolatki - czysta przyjemność :))
Ale faktycznie zaczęła być to dla mnie i moich znajomych czysta przyjemność. Oczywiście z czasem. Zrobiliśmy się dobrzy w chodzeniu nawet do tego stopnia, że na trzecim obozie podczas jednej z wędrówek pokonałyśmy zaplanowany dystans w dwa razy krótszym czasie i minąwszy punkt zbiórki poszliśmy dalej. Śmiali się z nas później, że dobrze żeśmy się zorientowały, bo byśmy tak szły i szły aż zatrzymali by nas na granicy. Później nadszedł wiek nastolatki i obozy harcerskie przestały być atrakcją. Zaczęły się wyjazdy w Bieszczady i włóczenie się po górach. W szkole średniej też sporo było chodzenia. W małym miasteczku komunikacja jakaś tam była, ale wszędzie chodziło się na piechotę; samochodem pod szkołę przyjeżdżało może troje uczniów. Teraz należałoby wspomnieć, po co jednakoż o tym wszystkim pisać? Ano dlatego, że  -  tak mi zostało do dziś!
Chodzę na piechotę wszędzie jeśli tylko to możliwe. Moi bliscy jeżdżą samochodem nawet jeden kilometr, czasem mam wrażenie że aby śmieci wyrzucić do śmietnika też podjadą autem. Więc oni jeżdżą a ja dryptam chodniczkiem. Do pracy, do sklepu, do kościoła, na pocztę - wszędzie pieszo! I wszystkim klientom też powtarzam że po Krakowie chodzi się na piechotę. Na fotkach między innymi moja dzisiejsza droga do ZUS.





Chodzenia wcale nie jest takie trudne jak się wydaje. Szlak mnie trafia kiedy siedemnasto czy osiemnastolatki po przejściu z Placu Jana Matejki pod Barbakan pytają:
- Daleko jeszcze ?
Myślę, że chodzenie to kwestia przyzwyczajenia, a wożenie tyłeczka wszędzie autkiem daje złudne poczucie nadrabiania czasu. Tak moi drodzy - złudne. Ileż to razy myślimy sobie "Skoro już jadę do pracy autem to jak skończę zabiorę dzieci z przedszkola, a przy okazji skoczymy później do hipermarketu na zakupy. Autem będzie szybciej i raz dwa będziemy w domu". Zanim się dzieciaki zbiorą, czas ucieka, a Tobie się spieszy bo (i tu niepotrzebne skreślić): mąż ma na drugą zmianę i zaraz musisz samochód przekazać kolejnemu użytkownikowi, jeszcze dziś musisz zdążyć do fryzjera, dentysty, kina; czekają na Ciebie w domu kolejne obowiązki. Jedziesz więc koło za kołem próbując przedrzeć się przez miejskie korki, a na parkingu sklepowym nie ma miejsc, bo właśnie mają promocję. Jeździsz w kółko licząc na to, że będziesz miała w końcu gdzie stanąć. Dzieciaki rozrabiają bo się czują jak na karuzeli, ty się wkurzasz bo nie pasuje Ci rola boćka kołującego nad gniazdem. Zamiast miło spędzić czas tylko się denerwujesz. Zakupy zamiast frajdą są udręką - robisz je w pośpiechu, bo i tak straciłaś za dużo czasu. A wystarczy nabyć trochę innych nawyków i można to zmienić.
Można wspomóc się działaniami i doświadczeniem innych, aby dowiedzieć się która z propozycji będzie dla nas najlepsza. Pomniejszych czy regionalnych działań w kierunku promowania ruchu i chodzenia jest sporo, bo chodzenie jest zdrowe, ale jest jeden ogólnoświatowy o którym przy okazji chcę wspomnieć. Nie będę się rozpisywać bo o przedsięwzięciu można znaleźć sporo informacji także w internecie. Chodzi mianowicie o społeczną kampanię - taką globalną inicjatywę - pod hasłem:  The Alternative Travel Project.
W skrócie ATP, organizacja non profit, która koncentruje swoje działania na promowaniu alternatywnych środków i sposobów podróży: pieszo, rowerem, komunikacją miejską czy z wykorzystaniem transportu publicznego. Kampania ma też na celu przekonać do nowych technologii, które mogą być wykorzystywane w podróży. Chodzi w głównej mierze o zastąpienie pojazdów benzynowych bardziej ekologicznymi i zdrowszymi dla środowiska środkami transportu np: autami na prąd czy napędzanymi kolektorami słonecznymi. Główny przekaz ideologiczny ATP brzmi: "Go car free for just one Day", czyli jak to przetłumaczyli Polacy:  "Uwolnij się od auta choć na jeden dzień". Ma to zachęcać do  podróżowania czy przemieszczania się bez użycia samochodu choćby jeden dzień w roku. Coś jak akcja "Godzina dla Ziemi" z tą różnicą, że nie ma tu wyznaczonej konkretnej daty i czasu, każdy dokonuje wyboru sam. Ponadto ATP angażuje się w inne programy i projekty między innymi w aktywizację i rozwój ruchu rowerowego i w akcje zachęcającą dzieci do alternatywnego podróżowania pod hasłem.: "Bezpieczna droga do szkoły". Na temat samej organizacji chyba wystarczy. Więcej informacji tutaj:      THE ALTERNATIVE TRAVEL PROJECT






Ale wiadomo - łatwiej mówić, gorzej zrobić. Wróćmy więc do przykładów z życia i naszej szarej codzienności. Co może zrobić zwykła zabiegana biedaczka lub biedaczek? Zaczęłam od przykładu z dziećmi i hipermarketem. Czy na pewno musicie jechać autem? Nie możecie iść piechotą? Jedźcie autobusem albo nawet na rowerach. Będziesz miała i czas i spokojny umysł, aby wysłuchać swoich własnych dzieci, co im się tam ciekawego dziś przydarzyło. A później razem, ewentualnie z psiapsiółkami pójdziecie na zakupy. Po drodze piechotą lub MPK będzie czas na pogawędki czy plotki: nie musisz uważać na kolesia na sąsiednim pasie ruchu, bo nie Ty prowadzisz; nie irytuje Cię jak ktoś dziamoli Ci za uchem, bo nie musisz się skupić na parkowaniu, no i nie musisz się spieszyć. Zauważyliście, że poruszając się samochodem zamiast zaoszczędzić czas, tak naprawdę go tracimy? Moi bliscy czy znajomi notorycznie mają takie sytuacje:
- Halo! gdzie Pani/Pan jest? To za ile Pani/Pan będzie?
I po pięciu minutach
- Halo! Jak daleko Pani/Pan jeszcze ma?
Przecież tak właśnie jest. Jeśli wiedzą, że poruszamy się autem będą nas pospieszać co chwilę. Jakbyśmy co najmniej mieli możliwość doprawić samochodowi skrzydła. U mnie tak nie ma.
- Halo, byliśmy na dziś umówieni, może Pani być wtedy a wtedy?
-  Zgadza się, byliśmy umówieni ale trochę później, będę o czasie.
- A nie da Pani rady wcześniej?
- To pytanie nie do mnie tylko do maszynisty
- ???? To Pani nie autem, tylko MPK?
- Taak
I wiecie co - zadziwiająca rzecz. Więcej nie dzwonią i nie ponaglają! Obok mnie student, odbiera telefon i ma to samo: "Jestem w tramwaju, już za rondem, będę za 15 minut". I cisza, nie ma tematu. Zauważyłam też, że poruszając się komunikacją mniej się od nas wymaga i oczekuje. Nie spotkałam się jak dotąd na przykład z taką sytuacją:
- Słuchaj a skocz no po drodze do sklepu kup to i tamto, a potem jeszcze odbierz pranie z pralni ....
- No ale ja MPK jadę
- Aaaa no tak. - i w tym momencie - No to wysiądź idź po zakupy, wsiądź w następny autobus podjedź do pralni znowu wysiądź ....,
Nie wiem jak Wy, ale ja myślę, że to raczej mało prawdopodobne. Co innego jak poruszamy się autem. Nie tylko innym ale i nam samym wydaje się że jesteśmy szybsi i automatycznie możemy więcej. Po czym okazuje się, że tak wcale nie jest. Jadąc autobusem jakby z góry zakładamy podróż od punktu do punktu. Tak tak wiem wiem. O Komunikacji Krajowej można by książkę napisać nie koniecznie pochlebną. Też bym zmieniła w niej bardzo wiele. Ale skoro już jest - to należy z niej korzystać. Dlaczego? Z wielu powodów. Chociażby dlatego, że podróżując Komunikacją Miejską jest taniej nie tylko dla naszego portfela, ale i dla ogółu społecznego. Te kilka złotych wydane na bilet zasili kasę miejskiej instytucji, czyli miasta, a więc po części i naszą. Kupując paliwo na stacji dajemy zarobić li tylko i wyłącznie wielkim i tak już bogatym korporacjom. Jakieś dwa lata temu na moje osiedle pokierowano nową linię autobusową. Specjalnie też wykonano zatoczkę i postawiono przystanek. Autobus wiózł mieszkańców osiedla w miejsca, do których do tej pory musieli jechać z przesiadkami, a mimo to często jeździł prawie pusty. Po półtora roku linię zlikwidowano. Zatoczka została, został też metalowy przystanek. W zatoczce parkują samochody, a na przystanku zamiast pasażerów siedzą sobie teraz żule i piją, metalowa konstrukcja niszczeje od deszczów, srają po niej gołębie - jednym słowem spełnia swoją funkcję. Szkoda tylko, że za nasze z podatków pieniądze! A nie kosztowało to dwa złote. Na dodatek przystanek nadal  (o dziwo!!!) ma zamontowane kosze na śmieci wobec czego należy go sprzątać. MPK musi też myć dwie pozostałe z trzech szyb, a na pewno nikt tego nie robi za darmo. Aż nie chce mi się liczyć jakie to marnotrawstwo w skali roku. W tym samym czasie zniknęło dawne osiedlowe boisko, gdzie przez tyle lat dzieciaki grały w piłkę, bo zostało przerobione na parking, Aut niestety przybywa i już nie mieszczą się przy osiedlowym chodniku. Nikt mi nie wmówi, że takie działania są dobre. Na dłuższą metę przynoszą więcej szkód niż korzyści.
Wróćmy jednak do zwykłego szarego człowieczka. Na co dzień trudno wyzbyć się samochodów. Nikt przy zdrowych zmysłach do tego nie namawia. Chodzi raczej o zastanowienie się, czy wszędzie i za każdym razem trzeba autem? O poszukanie właśnie tych alternatyw dla podróży. Nawet takiej krótkiej do pracy. Jasna sprawa, że nie każdy da radę tak samo. Przykład ze sklepem i dziećmi to tylko część społeczeństwa. Zaraz pojawią się pytania, a co jeśli mieszkam daleko i muszę jakoś dojeżdżać? A przecież aby iść na piechotę trzeba mieć czas, trzeba wcześniej wyjść a ja i tak mam na siódmą rano do pracy! No to jak to, mam wstawać jeszcze wcześniej? A ktoś inny z kolei ma daleko do sklepu, no to jak tak bez auta, ma dźwigać zakupy? Usłyszałam też nie raz: eeee tam, na piechotę? Jak jest gorąco to się upocę, jak zimno zmarznę albo zmoknę. Na takie i inne pytania jako odpowiedzi najlepiej poszukać przykładów z życia:
Jest cholernie gorąco, ulice zakorkowane, kurz i duchota. Pani B. jedzie samochodem w tym upale, z jednego końca miasta na drugi. Podróż zajmuje jej całe popołudnie. To tylko 17 kilometrów. Stracone ponad pięć godzin, bo przecież po drodze załatwić trzeba jeszcze mnóstwo spraw, a wszędzie korki. W domu jest wieczorem, zła, brudna i zmęczona. Na nic już nie ma ochoty - jedzenie i spanie bo rano znów do pracy. I tak codziennie. Koleżanka z pracy Pani B. mieszka 170 km od miasta. Do tej samej pracy co Pani B. musi dojechać pociągiem. Na stację idzie raptem dziesięć minut na piechotę, a pociąg jedzie tylko półtorej godziny. W pociągu koleżanka Pani B. może podziwiać widoki, wyspać się, poczytać książkę, porozmawiać z ludźmi. Może wykonać jakieś zadanie, na które później nie musi poświęcać czasu. Choć mieszka dalej jest w domu szybciej niż Pani B. i jest mniej wymęczona.
Pan M. mieszka 15 km od dużego miasta, gdzie pracuje. Jedzie codziennie rano a wraz z nim tysiąc innych właścicieli aut. Jednokierunkowa w stronę miasta nie ułatwia i nie przyspiesza podróży. A później w mieście trzeba dostać się do centrum. Aby zdążyć pan M. wyjeżdża z dwu godzinnym zapasem czasu. Jego sąsiad, młody chłopak, pracuje w tej samej firmie jako goniec. Gdy Pan M jest już na nogach, ten drugi jeszcze smacznie sobie śpi. Młody jeździ do tej samej co Pan M. pracy rowerem. Dzięki pieniądzom z Unii powstała nowiutka ścieżka rowerowa pod samą pracę. Młody wyrusza więc godzinę później niż Pan M. bo na dojechanie na miejsce potrzebuje tylko 45 minut. Ma siłę na cały dzień, bo taka przejażdżka jest jak poranna gimnastyka: poprawia krążenie i prace serca. U Pana M. stwierdzono natomiast za wysoki cholesterol, otłuszczenie mięśnia sercowego i nerwicę. I nie do końca dlatego że stronił od ćwiczeń fizycznych. Po porostu nie miał na to czasu, a stres w drodze do pracy i w pracy robił swoje.
Obie historie nie skończyły się na szczęście tragicznie. Młody namówił Pana M. do jeżdżenia z nim na rowerze. Pan M. kiedyś zobaczył bowiem stojąc w korku, jak ten go mija zadowolony. Dziś Pan M. dalej jeździ do pracy rowerem i choć ma już siwe włosy to wyniki badań ma jak dwudziestolatek. Koleżanka Pani B. przyuważyła, że jej pociąg zatrzymuje się na stacji na rogatkach miasta skąd jest na osiedle gdzie mieszka Pani B. raptem dwadzieścia minut na piechotę. I te dwadzieścia minut idzie się polną ścieżką najpierw przez lasek, potem przez łąkę. Od tej pory obie jeżdżą do pracy pociągiem tylko wsiadają i wysiadają na różnych stacjach. Teraz Pani B. nie traci na podróż więcej niż godzinę a na dodatek jest to dla niej czysta przyjemność.





Jeśli nie zechcemy to nie zmienimy nic. Ale jeśli nam zacznie zależeć, to poszukamy takich pomysłów, które nie tylko będą nam pasować ale taż dadzą nam frajdę. Może nie koniecznie codziennie ale chociaż raz na jakiś czas. Lubimy śmigać rowerem - to jedźmy na rowerze. Zawsze się znajdzie na to i czas i pieniądze. Wolimy spacery, to się umówmy ze współpracownikami kiedy możemy przyjść nieco później bo idziemy piechotą, co najwyżej zostaniemy raz czy dwa dłużej w pracy. Mieszkamy daleko od miasta i zazwyczaj korzystamy z tego, że wujek Józek jeździ tam codziennie i nas podwiezie? A srał pies wujka Józka i jego opla. Jedźmy pociągiem, miejmy czas tylko dla siebie, poznajmy innych ludzi, posłuchajmy sobie muzyki. To czas tylko dla nas. Ja uczyłam się jeżdżąc tramwajem, robię notatki, pracuję w autobusie, wykonuje służbowe telefony i ... jestem mistrzynią w robieniu sobie makijażu podczas jazdy i choć łatwe to nie jest to bynajmniej nie wygląda to jak w filmie "Spokojnie to tylko awaria". Pogoda - to też żadna przeszkoda. Pracowałam na etatowym kieracie od godziny do godziny. Sama jeździłam do pracy tramwajem, a jeden z moich kolegów rowerem. Przyszła jesień, potem zima a on dalej na rowerku. Pewnego dnia było cholernie zimno i padał śnieg. Jestem już w pracy a tu dzwonek do drzwi. Otwieram a to mój kolega choć go w pierwszej chwili nie poznałam. Przede mną stała bowiem śniegowa góra z oczami. W pierwszej chwili pomyślałam że to temu bałwanowi, co to dzieci ulepiły, znudziło się stanie na podwórku. A to mój kolega był, choć wyglądał jakby właśnie wrócił z Mount Everest. Myślicie, że dał sobie spokój? Skąd, następnego dnia znowu przyjechał do pracy rowerem. No dobra, a zakupy? Taszczyć to wszystko potem autobusem czy jak? Są i na to sposoby. Moja mama jakiś czas temu wybrała się do sklepu budowlanego. Mała drobna starsza pani przyszła kupić kabel i baterie do kranu. Kabla było sporo i lekki nie był, toteż miły młody człowiek na dziale obsługi widząc staruszkę zaproponował, że jej te zakupy zaniesie, bo pewnie na zewnątrz ktoś na nią czeka. Na co moja mama odparła, że bardzo dziękuje i żeby się nie kłopotał bo ona tu zaraz podjedzie i weźmie sobie te zakupy.
- O! A Pani jest autkiem? - zadziwił się sprzedawca
- No nie całkiem - odparła moja mama i podprowadziła pod kasę taki typowy zakupowy wózek, taką dwukółkę na warzywa. Jak to sprzedawca zobaczył, to o mało się nie zesikał ze śmiechu. Raczył też zwrócić uwagę, że słowo podjadę jest tu chyba lekką przesadą. A mało to widzimy takich babć z tymi wózeczkami na co dzień? Zazwyczaj idą piechotą, czasami podjadą dwa przystanki autobusem lub tramwajem, ale nigdy nie widziałam żeby któraś z nich pakowała się z tym wózeczkiem do mercedesa. Toć one mają po 60 czy 70 lat i dają radę a my nie damy rady przytargać ze sklepu zakupów? Nam się po prostu nie chce.
Szłam tak sobie dzisiaj, piękna pogoda, wiosna w pełni, słoneczko świeci, po prostu cudnie. Idę i patrzę na tych ludzi zamkniętych ..... wróć !!! co ja mówię zamkniętych - UWIĘZIONYCH !!! w samochodach. Tak tak moi drodzy - uwięzionych! A nie? Najpierw dom i cztery ściany, wsiadamy do puszki jakim jest auto, wychodzimy do czterech ścian w pracy, wracamy do puszki i do domu i tak codziennie. A gdzie słońce i deszcz na twarzy? A gdzie wiatr we włosach? Nie brakuje Wam powietrza , przestrzeni, oddechu? Czy jadąc samochodem jest czas i miejsce na to aby podziwiać jak rodzi się Wiosna? Można nawet w ogóle nie zauważyć, że się pora roku zmieniła. A wystarczy tak niewiele. Więc jak będzie kochani? Jutro do pracy na piechotkę! Masz nóżki ? To zapierniczaj !!!!






Czytaj dalej

Ostatki, czyli dlaczego pączki i faworki



Chrust czy faworki jak je tam kto zwie, jak dla mnie najpyszniejsze ciastka na świecie, zagościły dzisiaj na naszych stołach. Dlaczego choć są proste w przygotowaniu i smaczne raczej nie smaży się ich poza tłustym czwartkiem? O ile pączki przyjęło się jadać przez cały rok, to chrust tylko jeden dzień w roku. Odpowiedź jest zawsze taka sama: bo taka tradycja. Ale dlaczego?




Żeby to zobrazować trzeba by najpierw opowiedzieć o tym jak dawniej wyglądał następujący po karnawale post. Nie od parady zwany Wielkim Postem, bo to naprawdę był post! Nasi przodkowie w tym okresie starali się wyrzekać zabaw i hulanek: balów, uczt itp. Ostro też zmieniała się kuchnia. A więc post nie ograniczał się tylko do niejedzenia mięsa w piątki. Przez cały okres postu rzadko jadano mięso, raczej zadowalano się rybami. W piątki oraz w Wielki Czwartek i Piątek jadano raz dziennie albo wcale. Nie spożywano przez cały okres postu: tłuszczy zwierzęcych, smalców, kiełbas, rosołów na mięsie, boczku; nie używano ani masła ani śmietany. No i oczywiście nie pieczono wtedy ciast, nie jadano słodyczy. Ciekawa jestem kto by dziś aż tak pościł? A co jadano w takim razie? Najczęściej kasze bez "omasty", podpłomyki i mace czyli niezakwaszone przaśne pieczywo, warzywa no i oczywiście żurek, który po raz ostatni na zakończenie postu gościł na stołach podczas Wielkanocnego śniadania. W Wielką Sobotę gliniany garnek, w którym przez cały post kiszono żurek, a którego nie myto !!!! rozbijano i zakopywano na polu co miało przynieść urodzaj, a gospodynie śpiewały przy tym taką piosenkę:

"Żegnaj nam już żegnaj Panie Żurowski
Niech wraz z Tobą odejdą wszystkie nasze troski
Żegnaj nam już żegnaj żureczku kochany,
Bo od dziś się wszyscy smacznie objadamy"

Słowa o odchodzących troskach miały sugerować koniec postnych postanowień i wyrzeczeń, do których dawniej przywiązywano ogromne znaczenie.Tak więc, kiedy karnawał się kończył, przez ostatnie kilka dni urządzano huczne zabawy, bale, maskarady i kuligi. Jadano obficie i tłusto. Wielką popularnością cieszyły się smażone ciastka a więc właśnie chrust i pączki, bo jedne i drugie się smaży nie piecze i to obowiązkowo na smalcu; nigdy na oleju! Do jednych i drugich daje się też masło i śmietanę, produkty których później przez sześć tygodni nie jadano. Gospodynie zużywały też w ten sposób zapas jedzenia, aby nie marnować żywności, bo nie wykorzystana podczas Ostatków śmietana czy smalec bez lodówki nie dotrwałaby do Wielkiej Niedzieli. Tak więc, zarówno pączki czy chrust wpisały się idealnie poprzez swój skład w menu Tłustego Czwartku. 




W 1869 roku na Nowym Świecie w Warszawie Antoni Kazimierz Blikle, syn szwajcarskiego rzeźbiarza, odkupił cukiernię od cukiernika Michalskiego, u którego wcześniej terminował. Trzydzieści lat później, gdy rządy w firmie przejął syn Antoniego - Jerzy, cukiernia ta zyskała sławę właśnie dzięki pączkom. Wcześniej gospodynie raczej piekły je same w domach. Cukiernia Bliklego rozsławiła to ciastko w Europie ale i spowodowała jego produkcję na co dzień. Od tej pory przestał być pączek ciastkiem na Ostatki. Firma cukiernicza zaś, do dziś jest interesem rodzinnym Bliklów.






O ile pączek nie był już ciastkiem na ostatki, o tyle chrust tak. Dalej pojawiał się tylko w Tłusty Czwartek. Zapewne dlatego, że mimo stu swoich zalet ma jedną wadę: nie nadaje się do transportu, jest zbyt kruchy. Toteż cukiernicy, poza tłustym czwartkiem, go nie piekli, bo potencjalni nabywcy nie donieśliby go w całości do domu. I tak ekonomia spowodowała zachowanie się tradycyjnego, charakterystycznego tylko dla Ostatków wypieku. Ja tam jednak przymknę oko na tradycję i na pewno uraczę się chrustem kilka razy w roku.




Czytaj dalej

Święty Wal(ni)enty

Często słyszę wśród znajomych achy i echy zachwytu nad masą czerwonych serduszek, lukrów i różyczek zalewających wystrój sklepów; drżenie i niepokój nie mogących się doczekać tego święta. Jednak równie często słyszę od ludzi, że nie "obchodzą" walentynek, bo to: święto kiczu (trochę tak), komercji (o tak !!!) i że nie "nasze" tylko amerykańskie (O NIE !!!). Tak, tak moi drodzy - wcale nie, po stokroć nie takie amerykańskie jak nam się wydaje!!!




Korzenie sięgają czasów starożytnych, a dokładnie Rzymu. Z 14 na 15 lutego przypadało święto czczenia Fauna Luperkusa - boga pasterzy, urodzaju, chroniącego przed złem w tym przed plagami; przedstawianego jako pól człowiek, pół kozioł. Głównym miejscem kultu było wzgórze Palatynatu i jaskinia Luperkal w której wedle legendy wilczyca karmiła Romulusa i Remusa - założycieli Rzymu.
Kapłani (Luperkowie, Luperci) zabijali z tej okazji kozła, a następnie zdjętą z niego skórę cięto na paski i maczano w krwi ofiarnej, a Luperkowie biegając wokół Palatynatu smagali nimi widzów. Miało to przynieść dobrobyt, płodność i szczęście. Korzystały z tego szczególnie młode i ciężarne niewiasty.




W tym samym czasie obchodzono też inne święto - poświęcone bogini miłości Junonie (a raczej Juno Februata) patronce kobiet i doznań miłosnych czyli tak zwane Februaria. Młodzi samotni mężczyźni w ten dzień losowali z misy bileciki z imionami samotnych kobiet. Pary łączyły się na dwanaście miesięcy. Czasami takie związki kończyły się małżeństwem. Połowa lutego to też czas, kiedy niektóre ptaki (szczególnie na wyspach Brytyjskich) szukają sobie partnerów i miejsc do gniazdowania.





W czasach rzymskich wmieszał się w to, a właściwie wmieszali Walentowie, znaczy święci, bo nie jeden był a trzech co najmniej. Wszyscy żyli w III wieku za panowania Klaudiusza II Gockiego i pewnie dlatego mylą się i mieszają ze sobą. Pierwszy był księdzem. Panowało wtedy prawo żywiciela rodziny, a mianowicie mężczyźni posiadający rodziny nie byli powoływani do wojska. Cesarz zakazał więc młodym wstępowania w związki małżeńskie, bo prawo to wykorzystywano, aby nie być wysłanym z wojskiem na wojnę i armia cesarza świeciła pustkami. Ksiądz się zakazowi sprzeciwił i potajemnie udzielał ślubów, za co cesarz skazał go na śmierć głodową. Drugi był biskupem Terni, i jako pierwszy pobłogosławił związek pomiędzy chrześcijaninem a poganką, a zginął podczas prześladowania chrześcijan.




Trzeci to młody lekarz, skazany za pomaganie chrześcijanom i wtrącony do więzienia, gdzie uleczył niewidomą córkę strażnika. Ta zakochała się w nim. Gdy cesarz dowiedział się o tym, kazał go stracić. Egzekucji dokonano 14 lutego 269 lub 270 roku. Przed śmiercią młodzieniec zostawił swojej ukochanej liść w kształcie serca na którym napisał "Od Twojego Walentego". W V wieku n.e. papież Gelazjusz I zniósł oba pogańskie święta, a patronem 14 lutego stał się św. Walenty. Znane legendy o św. Walentym i pamiątka po dawnym święcie miłości i płodności zaowocowało powstaniem święta, które dało początek dzisiejszym walentynkom. 






Tyle historii, ale wracamy do tematu, że nie amerykańskie. Amerykanie święto przyjęli, zmienili, skomercjalizowali i oddali europejczykom. A w Europie, w tym i w naszym kraju, obchodzone było już w czasach Średniowiecza. Popularne stało się przede wszystkim w Anglii i Francji. Pierwszym znanym z historii, który wysłał walentynkę do ukochanej żony z więzienia w Tower w 1415 roku był orleański książę Karol.  
Za pierwszą nadawczynię zaś uważana jest Margery Brews, która w lutym 1477 roku pisząc do narzeczonego list dołączyła liścik miłosny własnego autorstwa. Inną w XVI wieku w postaci lukrowanego różowego jabłka, w hebanowej szkatułce wysadzanej perłami, podarował król Henryk VIII Anie Boleyn.






Modne w czasach kontrreformacji obchodzenie imienin patronów spowodowało pojawienie się obrzędów z tym świętem związanych. Przywędrowały one do Polski z Niemczech, nie z Ameryki i nie w latach 90 - tych, tylko pod koniec XVI wieku (do tego czasu święto to miało raczej kościelną oprawę). Obrzędy te to przede wszystkim dawanie sobie prezentów i wysyłanie miłosnych listów. Najczęściej obdarowywano się biżuterią, słodyczami, kwiatami i bielizną, a do prezentów dołączano miłosne liściki. Szczególnie te z XVII wieku to przykłady najpiękniejszej poezji miłosnej. W czasach baroku bardzo modne były też tak zwane madrygałki, zaszyfrowane liściki miłosne, czasem rysowane rebusy, gdzie pomiędzy kwiatami i ptaszkami przekazywano sobie poufne informacje np.: o miejscu i czasie schadzki. Bardzo często kluczem do rozszyfrowania wiadomości był odpowiedni sposób pozginania listu. Bardzo żywa stała się legenda o potajemnie zawieranych związkach w czasach św. Walentego, która nabrała innego znaczenia w dobie kojarzonych małżeństw. W ten dzień młode pary, których związku nie chcieli respektować rodzice, najczęściej te wywodzące się z mieszczaństwa, składały w kościele przysięgę małżeńską. Nie była ona ważna, ale zdarzało się że rodziny widząc tak silne uczucie młodych zezwalali na ślub. Niewiele zachowało się przekazów dotyczących obchodzenia tego święta w polskich domach, ale z tych kilku można przypuszczać, że miało liczne grono zwolenników. Musiało być ich sporo, skoro w swoich pamiętnikach Jan Chryzostom Pasek neguje takie "szaleństwo i małpowanie obcych obyczajów". Do tych, którym to święto było bliskie należały wysoko postawione osobistości choćby: hrabina Jadwiga z Czarnków Działyńska, fundatorka relikwiarza na relikwie świętego Walentego czy królowa Marysieńka Sobieska, która dla swojego ukochanego męża Jana III wykonała własnoręcznie haftowaną walentynkę. Jak na królową przystało haft był wykonany złotymi i srebrnymi nićmi na jedwabiu, ponoć też była bogato zdobiona szmaragdami i rubinami. Nie zachowała się do naszych czasów, ale zachował się liścik do niej dołączony wraz z innymi pięknymi listami miłosnymi jakie ta para do siebie pisała.




Od XIX wieku walentynki zaczęły przeżywać swój renesans i to faktycznie jest całkiem amerykańskie, bo zaczęło się w Worcester w stanie Massachusetts gdzie z pomysłu Esther Howland powstała fabryka maszynowo produkująca pocztówki okolicznościowe. To sprawiło, że nowy bum, nowa moda przywędrowała do Europy z zza oceanu, gdzie dawno zapomniano już o św. Walentym.
Najdroższą w historii, kosztującą 250 tysięcy dolarów, walentynkę dostała śpiewaczka operowa Maria Callas od greckiego armatora i miliardera Arystotelesa Onassisa. Zamiast kartki była to cienka sztabka złota z sercem wysadzanym diamentami, brylantami i szmaragdami zawinięta w futro z norek.




Kiedy w XIX wieku na świecie pojawił się nowy obrządek związany z Walentynkami, a mianowicie wysyłanie okazjonalnych kartek pocztowych, w Polsce będącej wtedy pod zaborami, zwyczaj ten się nie przyjął. Najbardziej na braku popularności zaważył fakt iż mimo, że obchodzenie dnia św. Walentego było dosyć powszechne w dawnych czasach, nie było aż tak huczne i nie aż tak popularne jak inne święto związane z miłością - czerwcowe szaleństwa Nocy Kupały, która z pewnością przyćmiła walentynki. Sobótki przetrwały bardzo długo(w niezmienionej formie na Śląsku do roku 1935), a po krótkiej przerwie spowodowanej wojną wróciły; natomiast święto Walentego zostało zapomniane w czasach zaborów.  Dopiero kilkadziesiąt lat temu zyskało swoich zwolenników. Jednak zanim nasz kraj zniknął z mapy Europy naszym przodkom nie przeszkadzało świętować i Walentynki i Sobótki. Walentynki były świętem zakochanych, często tych nieszczęśliwie, okazją do przekazania drugiej osobie wiadomości, co się do niej czuje; często anonimowo, podpisując się pod prezentem: od Walentego, od Walentynki. Niewątpliwie też świętem, z racji swojego majestatu, częściej obchodzonym w kręgach szlachty i bogatego ziemiaństwa; podczas kiedy Sobótka była związana z harcami przy ogniskach z udziałem ludu, chłopskich i ubogich stanów społecznych, z porą roku, z rolnictwem i z płodnością; zaś miłosny aspekt dotyczył panien i kawalerów. To czas szukania swojej pary dopiero i święto dla tych, którzy jeszcze zakochani nie byli.
W czasach współczesnych święto przyjmuje rozmaite formy, choć zachowały się pewne tradycyjne elementy: wysyła się kartki, podrzuca anonimowe prezenty, którymi tak jak za dawnych czasów są: słodycze, kwiaty, bielizna lub biżuteria. Na dziś dzień dobrze jest kierować się zdrowym rozsądkiem w tym całym lukrowo - różanym zamieszaniu i traktować tą tradycję jako przypomnienie i  motywację do okazywania w ten dzień uczuć najbliższym.  




Czytaj dalej

o podróżach

Tak tak, to miejsce przede wszystkim o podróżach ma być. I to nie koniecznie o wyprawach do miejsc znanych, wczasowych i drogich. Raczej opowieści snuć będą się tutaj z zza zagonów, miedz, sadów i ogrodów. Z chatek drewnianych, wsi i małych miasteczek. Pełno tu będzie legend i opisów obyczajów, zaproszeń do miejsc niedalekich często, a mimo to nie odwiedzanych i leżących poza komercyjnymi szlakami i nie będących drogimi kurortami turystycznymi. Bo to właśnie takie miejsca mają duszę, klimat i ciekawe historie. Bo to właśnie w takich miejscach spotkać można ludzi z pasją, których w zgiełku atrakcji turystycznych nawet ze świecą trudno znaleźć. Do takich miejsc właśnie - gdzie nawet przysłowiowego psa z kulawą nogą próżno spotkać - chcę Was, drodzy czytelnicy zaprosić.
Przygotujcie się do drogi! Wyruszamy !!!




Czytaj dalej